Macedonia, Kosovo, Serbia - Dzień I
Piątek, 15 lipca 2016
Km: | 3.50 | Czas: | 00:10 | km/h: | 21.00 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | ||
Podjazdy: | m | Sprzęt: Kellys | Aktywność: Jazda na rowerze |
DZIEŃ I
Czas na kolejny weekendowy wypad po Bałkanach. Tym razem wypór padł na południe Serbii, północ Macedonii oraz Kosovo. Przygotowania do wyjazdu rozpoczynam już w czwartek od zakupienia biletu na pociąg, zrobienia zakupów w sklepie oraz ugotowania makaronu.
Przygotowania do wyjazdu © CFCFan
Gotowanie makaronu © CFCFan
W piątek od 8.00 do 16.00 jestem w pracy. O 17.00 melduję się w akademiku. Odwiedziłem jeszcze piekarnię. Jem wcześniej przygotowany makaron, pakuję cały ekwipunek do dwóch sakw i robię kanapki.
Szykowanie kanapek © CFCFan
Rower gotowy do wyjazdu © CFCFan
Deszczowe chmury nad Belgradem © CFCFan
O 18.15 ruszam na dworzec. Niestety, kilka minut przed startem, rozpętała się porządna burza. Ubieram tylko kurtkę. Nie chce mi się ubierać spodni i ochraniaczy na buty. Myślę, na dworzec to tylko 3 km. Dam radę. W strugach deszczu docieram do celu. Spodnie i buty kompletnie przemoczone. Mogłem jednak założyć te ochraniacze. Do odjazdu pociągu mam 15 min. Wchodzę do ostatniego wagonu, zajmuję miejsce siedzące tuż obok drzwi. Rower stawiam w pomieszczeniu dla palących. Jest tam dużo miejsca i rower nikomu nie przeszkadza.
Dworzec kolejowy © CFCFan
W pociągu relacji Belgrad - Thessaloniki © CFCFan
Rower w miejscu dla palaczy © CFCFan
Pociąg rusza punktualnie o 18.50. Podczas podróży suszę skarpetki i buty. Trochę śpię. Trochę rozmawiam z osobami które siedzą obok mnie. Do celu docieram o 3.40 nad ranem.
Odjeżdżający pociąg ze stacji Vranje © CFCFan
Mieliśmy tylko 2 godziny opóźnienia. Podczas podróży cały czas padał deszcz. Trochę mnie to zdołowało i pozbawiło nadziei na dobrą pogodę. Na szczęście strach był nie potrzebny :) Dalsza część relacji w tym poście:
Kupić bilet na pociąg
Czwartek, 14 lipca 2016
Km: | 13.20 | Czas: | 00:37 | km/h: | 21.41 |
Pr. maks.: | 40.00 | Temperatura: | 24.0°C | ||
Podjazdy: | 146m | Sprzęt: Kellys | Aktywność: Jazda na rowerze |
Krótka przejażdżka po Belgradzie. Cel wyjazdu do dworzec kolejowy. Musiałem kupić bilet z Belgradu do Vranje, skąd rozpocznę koleją wyprawę po Bałkanach. Potem jeszcze krótka wizyta w serwisie. Musiałem kupić dwie śrubki, które zgubiłem podczas podróży do Belgradu. Wieczorem wyjście na mecz FK PARTIZAN Belgrad vs KGHM ZAGŁĘBIE Lubin :)
Relax po Belgradzie
Środa, 13 lipca 2016
Km: | 20.50 | Czas: | 01:21 | km/h: | 15.19 |
Pr. maks.: | 46.80 | Temperatura: | 27.0°C | ||
Podjazdy: | 192m | Sprzęt: Kellys | Aktywność: Jazda na rowerze |
Belgrad
Ufff. Jak tu gorąco. Zdecydowanie za ciepło. Następne wyjazdy muszę skierować na północ Europy :) A więc tak. Pracę kończę o 16.00. Potem 45 min jadę autobusem do centrum Belgradu gdzie mieszkam. Idę jeszcze od biura IAESTE załatwić kilka spraw. Następnie odwiedzam supermarket, bo muszę zrobić zapas jedzenia na następny weekendowy wyjazd. W drodze powrotnej do akademika staję jeszcze na tradycyjną, serbską Pljeskavicę. W pokoju jestem o 18.30. Małe sprzątanie, odpoczynek i o 19.20 idę zrobić mały serwis roweru. Zmieniam łańcuch na nowy. O 20.00 wyruszam na miasto. Początkowo sprawdzam, gdzie znajduję się polecony mi serwis rowerowy. Muszę tam jutro podjechać aby dokręcić kilka śrubek, bo nie mam odpowiedniego klucza. Później jadę na dworzec kolejowy, zobaczyć ile kosztują bilety w miejsca, w które chcę pojechać. Ceny są rozsądne. Bardzo cieszy mnie ta informacja. Z dworca jadę wzdłuż Dunaju bardzo fajną ścieżką rowerową. Ostatni punkt wyjazdu to Kalemegdan. Jest to świetny park, w którym znajduje się stara twierdza. Chwilkę tam odpoczywam i napawam się pięknym widokiem na Belgrad. Niestety, jest już późno i muszę powoli wracać do domu. Jadę przez Plac Republiki, na którym o tej porze jest pełno ludzi. Następnie, lekko błądząc, docieram do akademika. Jest godzina 22.30. Biorę prysznic i idę spać.Ślad GPS:
La VUELTA ROMANIA - Part II
Niedziela, 10 lipca 2016
Km: | 200.90 | Czas: | 09:21 | km/h: | 21.49 |
Pr. maks.: | 70.00 | Temperatura: | 40.0°C | ||
Podjazdy: | 2885m | Sprzęt: Kellys | Aktywność: Jazda na rowerze |
La VUELTA ROMANIA - Part II
Nocleg pod chmurką za miastem Resita © CFCFan
O 7.00 jestem gotowy. Maskuję jeszcze ślady swojej obecności (burzę mur obronny) i łapię sygnał GPS. Robię kilka fotek, bo widok jest naprawdę fajny. Warto było zrobić przerwę na nocleg. Nie dość, że jestem wypoczęty to jeszcze nie straciłem tak fajnych widoków. W trasę ruszam o 7.15. Niestety, jest już ciepło. Droga ma cały czas ten sam charakter. Raz w górę, raz w dół. Niektóre podjazdy mają nawet po 10%. Dojeżdżam do wioski Carasova. Mijam fajny wiadukt i rozpoczynam długi podjazd.
Podjazd, który muszę podjechać © CFCFan
Jeden z najgorszych podczas tego wyjazdu. Powoli wlokę się pod górę. Dobrze, że widoki wynagradzają mi ten wysiłek. W końcu melduję się na szczycie. W nagrodę krótki zjazd i znowu podjazd. Teraz czeka mnie fajny odcinek w lesie. Cień, lekkie podmuchy wiatru i od razu jedzie się lepiej. W końcu dojeżdżam do kolejnej miejscowości. Jest to Anina. Bardzo fajne miasteczko. Znajduje się tu nieczynna kopalnia. Zapewne kiedyś to miasteczko tętniło życiem. Niestety, czasy jego świetności dawno przeminęły. Z centrum miasteczka rozpoczynam kolejny podjazd. Na szczęście nie jest on zbyt długi. Kilka kilometrów za miastem skręcam w prawo na drogę numer 57B. W taki oto sposób rozpoczynam ostatni poważny podjazd. Nie ujechałem kilku kilometrów, kiedy to znalazłem idealne miejsce na przerwę. Fajna ławeczka w cieniu, do tego źródełko z zimną i czystą wodą. Po prostu idealnie. Kąpiel, napełniam bidony wodą i jem drugie śniadanie. Tym razem zaserwowałem sobie konserwę, chleb i wodę ze źródełka.
Po 30 minutach przerwy ruszam dalej. Podjazd okazał się nawet przyjemny. Nachylenie w okolicy 6%. Nawet nie wiem kiedy, a już jestem na samym szczycie. Teraz czeka mnie świetny zjazd w kierunku Oravity. Niestety, widoki nie powalają, a to dlatego, iż droga cały czas biegnie w gęstym lesie. W związku z tym mogę podziwiać tylko drzewa. Przed Oravitą zatrzymuję się na małej zaporze. Kilka zdjęć i jadę dalej. W końcu docieram do centrum miasta. Na rozwidleniu dróg skręcam w lewo i mknę w kierunku granicy. Po drodze dogania mnie jakiś kolarz. Okazuje się być bardzo miłym kolegą. Jest Rumunem ale pracuje w Niemczech, jak duża ilość obywateli tego kraju. Rozmawiamy o Tour de France, poleca mi odwiedzić Transylwanię, narzeka na rumuńskie drogi i kierowców. Towarzyszy mi aż do granicy. Tam nasze drogi się rozchodzą. Daje mi jeszcze banana na drogę i znika za zakrętem. Ja przekraczam granicę. Ponownie obyło się bez problemów.
Kieruję się na miejscowość Bela Crkva. Po drodze towarzyszą mi świetne krajobrazy. Widzę wzniesienia Saskiej Rumunii oraz liczne pola uprawne. W mieście Bela Crkva robię pauzę pod sklepem. Kupuję zimną wodę, Fantę i Nestea. 15 min przerwy. Jem 2 kanapki i ruszam dalej. Po drodze spotykam kolejną sakwiarkę. Dziewczyna jedzie z Węgier, z okolic Balatonu. Celem jej podróży są Żelazne Wrota Dunaju. Chwila rozmowy i rozjeżdżamy się. Dalsza droga ciągnie się niemiłosiernie. Długie proste i upał dają w kość. Mijam jeszcze jednego turystę, lecz tym razem naszą rozmowę kończymy tylko krótkim pozdrowieniem. W mieście Kovin robię kolejną pauzę. Tym razem na lody. Idealna okazja aby się schłodzić. Siedzę chyba ze 30 min na ławce w parku. Z niechęcią ruszam dalej. Po kilku kilometrach muszę znów przejechać nad Dunajem, aby znaleźć się po jego właściwej stronie. Tak dojeżdżam do Smedereva. Za miastem 5 min pauzy na poboczu. Muszę odsapnąć. Początkowo myślałem, iż ostatnie kilometry wzdłuż Dunaju będą po płaskim. Niestety, byłem w dużym błędzie.
Od Smedereva do Belgradu czekają mnie jeszcze trzy podjazdy. Pierwszy nie był zły. Pokonałem go dość szybko. Dużo bardziej popalić dał mi drugi. W połowie musiałem zrobić 5 min pauzy. Na szczycie dojeżdża do mnie jakiś kolarz z Serbii. Ma na imię Vladimir. Mówi, iż będzie mi towarzyszył aż do Belgradu. Jedzie mi się z nim świetnie. Od razu przyspieszyłem i nabrałem chęci do dalszej jazdy. Kilometry lecą dużo szybciej. Ponownie rozmawiamy o Tour de France, trochę o Serbii, trochę o Polsce. W końcu nowo poznany kolega musi skręcić w lewo do swojego mieszkania. Wymieniamy się adresami e-mail i ruszamy w swoją stronę. Jestem już prawie z centrum. Teraz czeka mnie tylko przyjemny zjazd. Bez problemu odnajduję drogę do akademika. Wyprawę kończę o 19.00. Szybki rozładunek bagażu, prysznic, 30 min relaksu i idę na Finał Mistrzostw Europy 2016 pomiędzy Francją i Portugalią. Mecz kończy się sensacyjnym zwycięstwem Portugalii 1-0. Gola w dogrywce zdobył Eder. Tak zakończył się mój dwudniowy wyjazd po Rumunii.
Muszę przyznać, iż Rumunia bardzo mi się spodobała. Na pewno muszę się kiedyś wybrać do Transylwanii i dokładnie zwiedzić tamte rejony :) Podczas całego wyjazdu zrobiłem 480 km. Największym wrogiem był upał. Właśnie dlatego preferuję północ Europy od południa :) Nie na widzę upałów :)
Ślad GPS:
La VUELTA ROMANIA - Part I
Sobota, 9 lipca 2016
Km: | 278.90 | Czas: | 11:22 | km/h: | 24.54 |
Pr. maks.: | 69.30 | Temperatura: | 40.0°C | ||
Podjazdy: | 968m | Sprzęt: Kellys | Aktywność: Jazda na rowerze |
La VUELTA ROMANIA - Part I
Przygotowania do wyjazdu rozpoczynam w piątek od wizyty w supermarkecie. Kupuję niezbędny prowiant. Następnie udaję się do akademika, w celu przygotowania makaronu, gdyż nie chce mi się go gotować nad ranem. Dodatkowo dopracowuję szczegóły trasy.
Przygotowania do wyjazdu
Idę spać o 23.00. Budzik nastawiam na 3.30. Budzę się punktualnie, lecz postanawiam zrobić sobie jeszcze krótką drzemkę. Ostatecznie zbieram się z łóżka o 4.30. Zjadam wcześniej przygotowany makaron. Pakuję jedzenie i picie do sakw (1,5 chleba z serkiem, puszka konserwy, pudełko makaronu z jogurtem i kakao, 6 batoników, 2l wody, 1,5l coca - coli). ubieram krótkie spodenki oraz koszulkę. Od rana jest bardzo ciepło. Dodatkowo zabieram w trasę śpiwór i karimatę.
Standardowe śniadanie
O godzinie 6.00 jestem gotowy do wjazdu. Jeszcze tylko złapać sygnał GPS aby STRAVA zaczęła działać i w drogę :)
Karimata + 2 małe sakwy CROSSO
Plac przed akademikiem
O 6.15 ruszam. Początkowo przebijam się przez Belgrad. Ruch nie jest jeszcze zbyt duży. Kieruję się w stronę miasta Pancevo. Najpierw muszę przekroczyć Dunaj.
Most nad Dunajem
Dunaj o poranku
Belgrad
Początkowe kilometry lecą szybko. Nie czuć jeszcze upału. Trasa płaska jak stół. Do tego lekki wiatr w plecy. Czego chcieć więcej? Sprawnie docieram do Panceva. Robię kilka fotek i ruszam dalej.
Opuszczony hotel
Z Panceva kieruję się na północ. Staram się jechać mniej ruchliwymi drogami. Mijam kolejne wioski. Wszystkie wyglądają bardzo podobnie. Dużo nie ukończonych budynków, liczne śmieci, ogólnie bałagan. W jednej z wiosek krótka pauza na przystanku. Jazdę rozpocząłem z zabandażowanym Achillesem. Postanowiłem jednak zdjąć bandaż, gdyż bardziej przeszkadzał niż pomagał. Co do widoków to nic specjalnego. Na północ od Belgradu Serbia jest całkowicie płaska. Wokół widać tyko pola uprawne. Typowy rolniczy krajobraz. Z każdą godziną robi się coraz cieplej...
Typowe widoki
Jakaś wioska na południu Serbii
Pola uprawne
Monotonny widok serbskich pól © CFCFan
Polska flaga robi dobrą robotę © CFCFan
Po pokonaniu ciągnących się w nieskończoność równin, dojeżdżam wreszcie do miasta Jasa Tomic.
Liczne, opuszczone budynki © CFCFan
Kolejny opuszczony budynek © CFCFan
Serbska wieś © CFCFan
Kilometr za miastem znajduje się granica pomiędzy Serbią i Rumunią. Robię kilka zdjęć.
Granica pomiędzy Serbią a Rumunią © CFCFan
Rumunia © CFCFan
Spotykam przyjaznego dziadka z Rumunii. Próbujemy coś tam pogadać.Nie jest łatwo ale kilka słów udało nam się wymienić. Kontrola na granicy przebiega bez problemów. Jedynie Rumun zganił mnie za robienie zdjęć na granicy. Mówił, iż nie jest to dozwolone. Tak zaczyna się moja przygoda z nowym krajem. Kilka kilometrów za granicą, spotykam spore stado owiec, które środkiem drogi prowadzi pasterz. Bardzo ciekawy widok :)
Pierwszy widok po przekroczeniu granicy © CFCFan
Za wioską Foeni robię sobie pauzę na jedzenie. Zjadam kilka kanapek i do tego coca-cola. Na niebie ani jednej chmurki.
Pierwsza wioska rumuńska - Foeni © CFCFan
Czas na obiad © CFCFan
W upale ruszam dalej. Krajobraz identyczny jak na północy Serbii. Co mnie zdziwiło, drogi nie są złej jakości. Zdarzają się dziury, ale nie jest źle. Jedynym problemem w Rumunii są kierowcy. Jeżdżą bardzo ryzykownie, nie zwracają uwagi na rowerzystów. Sytuacja całkowicie inna, od tej, jaką można spotkać w Skandynawii. Na szczęście podczas całego wyjazdu, nie miałem ani jednego przykrego zdarzenia, które spowodowałby jakiś kierowca.
Rumuńskie pola © CFCFan
Napotkana pośród pól brama © CFCFan
W końcu docieram do pierwszego punktu wyjazdu. Jest nim miasto Timisoara.
Brama wjazdowa do miasta Timisoara © CFCFan
Najpierw przebijam się przez przedmieścia, gdzie znajduje się dużo sklepów i różnorakich firm.
Pomnik w Timisoarze © CFCFan
Ulice Timisoary © CFCFan
Rzeka Begej © CFCFan
Rzeka Begej © CFCFan
Zabytkowa lokomotywa na dworcu kolejowym © CFCFan
Następnie wjeżdżam do centrum. Kieruję się na Plac Zwycięstwa. Po drodze zatrzymuję się jeszcze w kantorze i za 10 Euro, kupuję 40,40 Lei Rumuńskich. W końcu dojeżdżam do samego centrum. Robię zdjęcia takich obiektów jak: Teatr Narodowy i Opera, Pałac Lloyd, Katedra prawosławna czy samego Placu Zwycięstwa.
Plac Zwycięstwa © CFCFan
Teatr Narodowy i Opera © CFCFan
Pałac Lloyd © CFCFan
Fontanna na Placu Zwycięstwa © CFCFan
Katedra prawosławna w mieście Timisoara © CFCFan
Fotka z ręki też musi być © CFCFan
Wnętrze katedry prawosławnej © CFCFan
Widok na Plac Zwycięstwa © CFCFan
Dodatkowo wchodzę do katedry i robię zdjęcia wnętrza, które jest bardzo fajne. Później kupuję jeszcze pamiątkowy breloczek (10 Lei) i szukam miejsca na obiad. Po drodze spotykam dwie bardzo miłe dziewczyny z Polski. Przyjechały na dwa tygodnie do Timisoary na misje. Są ze zgromadzenia sióstr salwatorianek. Chwilka rozmowy i ruszam dalej.
Kolejny plac w Timisoarze © CFCFan
Przerwa obiadowa © CFCFan
Lej rumuński © CFCFan
Lej rumuński © CFCFan
W końcu znajduję fajną knajpę. Kupuję jakiś kebab za 10 Lei. Musze przyznać, iż nie był zły i nawet się najadłem. O 14.00 kończę przerwę obiadową i ruszam w dalszą drogę. Kieruję się na miejscowość Lugoj. Zdecydowałem się jechać boczną drogą. Ruch zdecydowani mniejszy a i widoki całkiem fajne.
Góry są coraz bliżej © CFCFan
Mozolnie pokonuję kilometry. Kilka kilometrów przed miastem zaczynają się lekkie podjazdy. Nareszcie jakaś odmiana!!! W oddali widać już góry.
Jazda w tunelu aerodynamicznym © CFCFan
Coraz lepsze widoki © CFCFan
Widoki © CFCFan
Rumuński iPod © CFCFan
Po godzinie 17.00 melduję się w mieście.
Kolejna miejscowość - Lugoj © CFCFan
Robię zdjęcia i udaję się do sklepu. Zatrzymuję się w sklepie Penny Market. Kupuję wodę 2x2l, jakiś sok, 2 kołaczyki. Za wszystko płacę 10,30 Lei. Powoli zbieram się z pod sklepu. Jest decydowanie za ciepło na jazdę rowerem :) Nie chce mi się, ale powoli ruszam przed siebie. Za miastem Lugoj czekają na mnie podjazdy. Nie mają może jakiegoś specjalnego nachylenia, ale są bardzo długie. W połączeniu z upałem potrafią dać popalić.
Kilka kilometrów za Lugojem spotykam sakwiarzy z Polski. Pan i Pani. Pochodzą z Żyrardowa pod Warszawą. Jadą z Belgradu przed siebie. Mają kilka dni wolnego w pracy i postanowili je przeznaczyć na wyprawę rowerową. Opowiadają o swoich przygodach oraz szalonych rumuńskich kierowcach. Niestety, musimy kończyć rozmowę i ruszać każdy w swoją stronę. W dalszej części trasy skupiam się na podziwianiu pięknych widoków, walce z podjazdami i czerpaniu przyjemności ze zjazdów. Kilka zdjęć z tego co miałem okazję podziwiać, znajduje się w galerii. Dodatkową atrakcja są liczne bezdomne psy. Czasem wyskakują na drogę i zaczynają mnie gonić. Dodaje mi to adrenaliny i urozmaica podróż. Choć czasem jest niebezpieczne. Miałem chyba ze trzy sytuacje, gdy pies wskoczył na drogę i zaczął mnie gonić. Zmęczony docieram do miasta Resita. Myślałem, iż będzie to zwykłe, małe miasteczko. A jednak nie. Okazało się, iż jest to jeden z najstarszych ośrodków hutnictwa żelaza w Rumunii. Znajdują się tu liczne fabryki, w których produkuje się lub produkowało turbiny, silniki i lokomotywy.
Przypadkiem natrafiam na muzeum lokomotyw. Robię kilka zdjęć. Jestem zaskoczony rozmiarem tych maszyn. Największe z nich robią niesamowite wrażenie. Gdy kończę zwiedzać muzeum, zaczyna się ściemniać. Jadę na stację benzynową. Szybka kąpiel w umywalce, ubieram koszulkę z długim rękawem, zapalam światełka i w drogę. Resita to naprawdę duże miasto. Przejazd przez nie zajmuje mi kilkadziesiąt minut. Za miastem mam do pokonania solidny podjazd. Wokół mnie pojawia się cała masa bardzo fajnych światełek. Chyba były to świetliki. Co jakiś czas mija mnie samochód. Na szczęście daję radę i wjeżdżam na szczyt. Tam zaczynam szukać miejsca na nocleg. Dlaczego decyduję się na nocleg? Po pierwsze jestem już lekko śpiący. A po drugie, co ważniejsze, właśnie wjechałem w najbardziej interesujący region mojego wyjazdu i szkoda mi tracić przepiękne widoki. Nagle po lewej stronie widzę mały sad. Kilkadziesiąt metrów od niego znajduje się gospodarstwo. Postanawiam właśnie tam założyć swój obóz. Stawiam rower pod drzewem i zaczynam budować mur z siana. Miał mnie ochronić przed ciekawskimi zwierzętami, takimi jak psy czy lisy. Budowę przerywa mi blask światła. Zauważył mnie gospodarz, który postanowił sprawdzić co się dzieje na jego działce. Krótka rozmowa w języku migowym, polski i rumuńskim. Mogę spać spokojnie. Kończę budowę obwarowań. Wchodzę do środka, rozkładam karimatę i zawijam się w śpiwór. Trochę denerwują mnie komary, ale poza tym wszystko w najlepszym porządku. Noc przebiega prawie bez problemów. Raz budzi mnie szczekanie psa, który mnie zauważył i chciał o tym poinformować gospodarza. Na szczęście po kilkunastu minutach szczekania, uciszył się. Zmęczony, zasypiam nie wiedząc nawet kiedy.
Dalsza część relacji w poście La VUELTA ROMANIA - Part II
A tutaj można znaleść więcej zdjęć: La VUELTA ROMANIA - Zdjęcia
Ślad GPS:
Tour de Belgrad
Piątek, 1 lipca 2016
Km: | 750.60 | Czas: | 36:21 | km/h: | 20.65 |
Pr. maks.: | 80.00 | Temperatura: | 30.0°C | ||
Podjazdy: | 4135m | Sprzęt: Kellys | Aktywność: Jazda na rowerze |
TOUR de BELGRAD
W końcu nadszedł czas upragnionych wakacji. Sesja zaliczona najszybciej jak tylko było to możliwe. Można ruszać w trasę. W tym roku wybór padł na Bałkany. Choć od razu muszę przyznać, iż nie jest to normalna podróż, taka jak choćby ta w zeszłym roku do Skandynawii. W tym roku postanowiłem połączyć podróż i pracę. Pracę załatwiłem sobie za pomocą organizacji IAESTE. Wybór padł na Belgrad. Jeszcze nigdy tam nie byłem, więc będę miał okazję pozwiedzać tutejsze okolice oraz zdobyć doświadczenie zawodowe :) To tyle słowem wstępu. Przejdźmy teraz do samej podróży.
Początkowo wyjazd planowałem w ostatni dzień czerwca. Niestety, z powodu opóźnienia przy pakowaniu, ruszam dopiero pierwszego lipca. Rano jadę jeszcze do serwisu rowerowego BUGLA BIKE SERVIS po niezbędne narzędzia i części zapasowe. Bardzo dziękuję za wsparcie i serwis roweru. Potem robię ostatnie zakupy, jem obiad i po krótkim pożegnaniu z rodziną mogę ruszać.
Ekipa gotowa do drogi
Jest godzina 16.45. Może dziwna co do rozpoczęcia wyprawy, ale właśnie o takiej wyruszyłem. Początkowo kieruję się na Czechy. Granicę pokonuję w Gołkowicach. Pogoda dopisuje. Temperatura ok. 30 stopni daje popalić. Szczególnie dużo chce się pić. Pierwsze kilometry mijają sprawnie. Najpierw Karwina, potem Czeski Cieszyn i Trzyniec.
Kompan spotkany w Cieszynie. Niestety po 2km się odłączył :(
Za Trzyńcem trafiam na długi korek. Miał może z 5-6km. Wszystko z powodu budowy nowego odcinka drogi.
Korek za Trzyńcem
W miejscowości Hradek (Gródek), na niebie pojawia się kilka chmur. Po kilku kilometrach, gdy dojeżdżam do wioski Mosty u Jablonkova, zaczyna lekko padać. W skutek tego ukazuje mi się piękna tęcza.
Tęcza
Niestety, zaczyna padać coraz mocniej. Robię pauzę na przystanku. Jak się okazało, była to dobra decyzja, bo deszcz okazał się krótką burzą.
Burza
Dobrze znany mi przystanek
Po ok. 15min kontynuuję jazdę w elegancko schłodzonej aurze. Po fajnym zjeździe przekraczam granicę pomiędzy Czechami i Słowacją.
Słowacja
Następnie kieruję się na Cadcę i Żylinę. Dalej jest ciepło. Powoli zaczyna się ściemniać. Na razie jadę planowo. Trzymam tempo ok. 22km/h. Mało postojów. Przed Żyliną zapalam światełka. Po przejechaniu tegoż miasta wjeżdżam na nieznane mi do tej pory asfalty. Dodatkowo zapada zmrok. Jest ciemno, ale z tego co potrafię dostrzec to jadę w bardzo fajnej dolinie, którą płynie rzeka. Droga jest stosunkowo wąska, więc często powoduję korki. Na szczęście kierowcy są wyrozumiali. Kieruję się na Martin. Po drodze krótka pauza na stacji na kabanosy i bułki.
Stacja nocą
Po pokonaniu miasta Martin, w którym miał miejsce jakiś koncert, znowu krótka pauza na stacji.
Kolejna pauza na stacji
Teraz zaczyna się prawdziwa droga przez mękę. Dlaczego? Otóż dość spory odcinek drogi pomiędzy Martinem a wioską Turcanskie Teplice został zbudowany ze specjalnych płyt betonowych. Z biegiem czasu powstały pomiędzy nimi szczeliny. W związku z tym co 3 m człowiek wjeżdża uskok lub dziurę. Powoduje to iż muszę trochę zwolnić, pomimo płaskiego terenu. Poza tym jedzie się fajnie. Nocą nie jest już tak ciepło. Po pokonaniu fatalnej nawierzchni, czeka mnie całkiem ciekawy podjazd. Znajduję się on w wiosce Horna Stubna. Na szczęście potem jest solidny zjazd. Niestety, podczas pokonywania podjazdu zaczął boleć mnie Achilles w prawej nodze. To samo co podczas Ślaskiego Maratonu Rowerowego. No ale cóż. Jeszcze 600km do celu. Trzeba jechać dalej. Po chwili robię kolejną pauzę na przystanku w miejscowości Turcek.
Turcek - przystanek
W miejscowości Kremnica słyszę dziwny odgłos dobiegający z mojego bagażnika. Zatrzymuję się aby to sprawdzić. Okazuję się, iż pękł mi jeden z uchwytów podtrzymujących bagażnik. Na szczęście w takim miejscu, iż jest możliwe naprawić go taśmą izolacyjną. Tracę trochę czasu na rozładunek bagażu, ale po naprawie cała konstrukcja wygląda znowu solidnie. Ruszam dalej. Przed wioska Ziar nad Hronom skręcam w lewo. Po kilku kilometrach robię się bardzo senny. Postanawiam się zatrzymać na przystanku w wiosce Trnava Hora. Kładę się na ławce i próbuję zasnąć.
Trnava Hora - przystanek
Trnava Hora - wioska
Niestety, bez efektu. Tylko leżę i tracę czas. Po 45min postanawiam ruszyć dalej. Dalej jestem rozespany, ale jedzie mi się minimalnie lepiej. Kilka kilometrów później mijam właściwy skręt w prawo. Jadę prosto, co powoduje, iż wjeżdżam na słowacką autostradę.
Słowacka autostrada
Na szczęście po 2 kilometrach jest zjazd, z którego korzystam. Szybko naprawiam błąd nawigacyjny i wracam na dobrą trasę. Kieruję się na Bańską Szczawnicę. Po drodze mijam fajny wiadukt kolejowy.
Wiadukt kolejowy
Kilka kilometrów za wiaduktem pauza na przystanku. Jedzie mi się wyjątkowo źle. Jestem nie wyspany, boli mnie Achilles, kończy mi się picie i zaczyna boleć dupa.
Kolejny słowacki przystanek
Na pocieszenie zjadam konserwę i ruszam dalej. W wiosce Bańska Bela trafiam na otwarty sklep. Jest 6.30, więc jestem tym faktem mile zaskoczony. Kupuję 9 bułek, wodę, sok i coca - colę. Zjadam jeszcze kilka kabanosów i ruszam dalej.
Bańska Bela - Sklep
Bańska Bela
Teraz rozpoczynam kolejny ciekawy podjazd. Z każdym kilometrem nachylenie rośnie. W nagrodę na szczycie trafiam na całkiem fajne widoki.
Po pokonaniu podjazd melduję się w Bańskiej Szczawnicy. Przebijam się przez miasto i lecę dalej. Przed miejscowością Prencov znowu muli mnie spanie. Kładę się na fajnej łące. Jednak po raz kolejny tylko tracę czas. Nici ze snu :( Po ok. 45min jadę dalej.
Łąka
Achilles zaczyna boleć coraz mocniej. Robię dużo krótkich, niepotrzebnych przerw, które powodują tylko opóźnienia. Na szczęście, ostatnie kilometry na Słowacji są płaskie. Przeszkadza tylko upał, który z każdą godziną dokucza bardziej.
28 stopni ok.11.00 :)
Ostatnie kilometry na Słowacji
Kolejna pauza na przystanku na jedzenie. Przed granicą zatrzymuję się jeszcze w sklepie na ostatnie zakupy. Ponownie kupuję wodę, coca - colę oraz jakiegoś kołaczyka. Granicę przekraczam w miejscowości Sahy.
Węgry
Granica pomiędzy Słowacją a Węgrami
Kilkaset metrów za granicą robię wymuszony postój. Otóż mój licznik przestał działać :( Staram się go naprawić, lecz bezskutecznie. Skończył swój żywot po 280km. No to rozpoczynamy ekspansję Węgier. Spodziewałem się, iż będzie płasko. Jednakże byłem w dużym błędzie. Trasa była pagórkowata, z licznymi podjazdami po 6% a nawet 8%.
Węgierskie góry
Węgierskie góry
Jakaś kopalnia
Zjazd w kierunku Dunaju
Dunaj (mało widoczny ale tam właśnie jest :))
Nie było łatwo, szczególnie w panującym upale, ale jakoś udało mi się podjechać na ostatnie wzniesienie z którego dostrzegłem Dunaj. Teraz czekał mnie zjazd i cały czas płaska droga aż do granicy z Serbią. W miejscowości Vac robię pauzę na stacji a potem w sklepie. Kupuję standardowy zestaw: woda + cola i baton. Znajduję ławkę na skraju parku. Robię tam ok. 45 min postoju. Pełen nowych sił, ruszam w kierunku Budapesztu. Przed miastem skręcam w kierunku galerii handlowych, gdzie znajduje się MC Donald. A wiadomo, jak jest MC Donald, jest także WiFi :) Szybko sprawdzam pocztę oraz mapy jak przejechać przez stolicę Węgier.
MC Donald Budapeszt
Znajduję fajny skrót, którym wjeżdżam do Budapesztu.
Kieruję się na centrum. Po drodze mijam stadion klubu Ujpest FC.
Stadion Ujpest FC
Teraz przyszła pora na centrum Budapesztu. Z powodu braku czasu, zaliczam tylko symboliczny przejazd i robię kilka fotek.
Dunaj
Wyspa na Dunaju
Parlament
Rowerek
Foto tak dla potwierdzenia że tam byłem :)
Z Budapesztu wyjeżdżam tak szybko jak do niego wjechałem. Trasa nie jest skomplikowana w nawigacji. W zasadzie wystarczy trzymać się jednej drogi, która biegnie cały czas prosto. Na obrzeżach Budapesztu robię pauzę na przystanku. Muszę poprawić mocowanie bagażnika, które naprawiłem na Słowacji, gdyż trochę się poluzowało. Dodatkowo jem ostatnie kabanosy na kolację. Ruszam w kierunku grany z Serbią. Powoli zaczyna się ściemniać. Zapowiada się długa, ciężka noc. Ok. 23.00 zaczyna męczyć mnie spanie. Postanawiam zatrzymać się na przystanku na drzemkę. Postanawiam zrobić ok 1,5h pauzy. Kładę się na ławce i okrywam folią NRC. Niestety, znowu nie umiem porządnie zasnąć. Tylko lekko drzemię i dodatkowo budzę się co kilka minut. Po ponad godnie takiego drzemania postanawiam zwinąć manatki i ruszam dalej.
Nocleg nr 1
Po dosłownie kilku kilometrach znajduję ciekawy park. Postanawiam rozbić się tam na ławce. Niestety po 5min znowu zmieniam miejsce. Ławka okazała się za krótka i niezbyt wygodna. Kilka metrów dalej był plac zabaw. A na nim jakiś domek dla zabawy dla dzieci. Wspinam się na górę i kładę się spać na 1h. Miejsce było dobre, tylko tym raem popełniłem inny błąd. Myślałem że jest ciepło, więc nie przykryłem się folią lub śpiworem. To spowodowało, iż po godzinie całkiem solidnego snu, obudziłem się lekko wyziębiony i dalej byłem senny. Mimo to, ruszyłem dalej.
Nocleg nr 2
Znów ujechałem ledwo kilka kilometrów, kiedy to potrzeba snu pokonała mnie po raz kolejny. Zaczynało już powoli świtać. Lecz znalazłem fajne miejsce w lasku pod drzewem. Tym razem wyciągnąłem karimatę i śpiwór. Okazało się to idealnym rozwiązaniem. Zaliczyłem 1h solidnego snu. Gdy się zbudziłem było już całkiem jasno. Dodatkowo wiatr zmienił kierunek. Od teraz będzie wiał mi idealnie w plecy.
Nocleg nr 3
Droga była cały czas idealnie płaska. Ani jednego, choćby najmniejszego wzniesienia. Przed miastem Kecskemet robię postój na stacji. Kupuję colę i wodę. Zaliczam poranną toaletę i jazda. Gdy jestem w centrum tegoż miasta, zaczyna padać. Postanawiam schować się pod jakąś wiatą. Jak się potem okazało, była to idealna decyzja.Lekki deszczyk zmienił się w solidną lecz krótką burzę. Po 20min ruszam dalej. Niebo dość szybko się przejaśniło i wszelakie chmury znikły.
Typowe węgierskie drogi
W miejscowości Jakabszallas robię postój na stacji. Korzystam z toalety i ruszam dalej.
Kolejna stacja
Węgierski bełkot
Odcinek trasy pomiędzy Kecskemet a Soltvadkert jechałem pod lekki wiatr. Głównie boczny, a czasem czołowy. Było to związane z lekką zmianą kierunku jazdy. Droga była dobrej jakości. Dodatkowo kilkanaście kilometrów przed miastem Soltvadkert miałem okazję jechać nową, świetną ścieżką rowerową.
Fajna ścieżka
Widoki
Przystanek
W miejscowości Soltvadkert skręcam w lewo. To już ostatnia prosta do Serbii. Widoki nie uległy zmianie.
Ostatnie kilometry na Węgrzech
Robię jeszcze ostatnią pauzę na stacji paliw w miejscowości granicznej Tompa. Muszę się pozbyć ostatnich forintów. Kupuję coca - colę i sprawa załatwiona :) Jem bułki z Nutellą i ruszam dalej. Teraz nadszedł czas na przekroczenie granicy. Spodziewałem się dużych kolejek, lecz nic takiego nie miało miejsca. Kontrola po węgierskiej stronie trwała kilka sekund. Teraz musiałem przekroczyć specjalną bramę, która wraz z wysokim płotem chroni Węgry przed inwazją uchodźców. Dodatkowo stacjonuje tam dość spora grupka żołnierzy.
Obóz uchodźców
Mur
Granica i mur
Granica
Kontrola po stronie serbskiej również odbyła się bez kłopotów. Dostałem stempel do paszportu i mogłem jechać. Uchodźcy znajdowali się tylko w promieniu 2km od granicy. Potem już ich nie spotkałem. Serbia to taki typowy kraj bałkański. Widać wpływ dawnych konfliktów zbrojnych. W większości kraju panuje nieporządek, wszędzie walają się śmieci. Dodatkowo większość budynków nie jest w pełni wykończona, co też wywiera takie dziwne wrażenie. Obieram kurs na miasto Subotica. Po kilku kilometrach jestem w centrum. Kieruję się na dworzec kolejowy. Chciałem wsiąść pociąg do Belgradu, gdyż byłem pewien, iż muszę tam być o 21.00 wieczorem. A była już 14.00. Więc dojazd rowerem na czas byłby nie możliwy. Jednakże na stacji, dowiedziałem się, iż następny pociąg, który będzie mógł zabrać mój rower jedzie dopiero następnego dnia. W skutek tego rezygnuję z pociągu. Trudno, spóźnię się. Ruszam w kierunku miasta Backa Topola. W między czasie okazuje się, iż w poniedziałek nie muszę iść do pracy, więc mogę być w Belgradzie nawet nad ranem. Świetna wiadomość!!! W mieście robię pauzę na stacji. Kupuję wodę i fantę. Jem konserwę z bułkami. Chwila odpoczynku i ruszam dalej. W między czasie dostałem adres mojego akademika. Teraz już wiem gdzie dokładnie mam się znaleźć w Belgradzie. Kieruję się na Novi Sad. Droga dalej raczej płaska, lecz pojawiły się już drobne podjazdy. Od razu lepiej się jedzie. Co bardzo ciekawe, nie odczuwam już takiego bólu w moim Achillesie. Nie wiem czym to jest spowodowane?? Może brakiem podjazdów??
Belgrad coraz bliżej
Autostrada
Widoki
W Serbii drogi nie były najgorszej jakości. Poza jednym odcinkiem, na którym były te same płyty co na Słowacji. Na szczęście nie był on zbyt długi. Dzięki temu, iż pomagał mi korzystny wiatr, bardzo szybko i sprawnie docieram do miasta Novi Sad.
Novi Sad
Novi Sad
Novi Sad
Novi Sad
Jak to zwykle bywa w moim przypadku, przez miasto przejeżdżam bardzo szybko. Nie mam problemów z nawigacją. Robię jedynie kilka fotek gdy przekraczam Dunaj.
Twierdza Petrovaradin
Dunaj
Dunaj i Novi Sad
Udało się mi również zrobić jedno zdjęcie, ze specjalną dedykacją dla najlepszego kolarza z Jaworzna :)
Pozdrowienia dla funia ;)
Gdy opuszczałem Nowy Sad, była akurat godzina 20.45. Dlatego postanowiłem sobie zrobić przerwę w jednym z barów. Celem było zobaczenie ćwierćfinałowego meczu EURO 2016 Francja - Islandia. Kupiłem sobie serbskie piwo - Jelen. Muszę przyznać, iż nawet było dobre. Dodatkowo zjadłem ostatnie wafle z nutellą. Po 45 min Francja prowadziła 4-0, więc postanowiłem ruszyć w dalszą drogę.
Mecz Francja - Islandia
Jelen
Aby wydostać się z Nowego Sadu musiałem pokonać dość spory podjazd. Na szczęście, było już ciemno, a w nocy zawsze łatwiej jeździ mi się podjazdy. Chyba dlatego, iż nie widzę ile jeszcze pozostało do końca. Po pokonaniu tego podjazdu czekał mnie długi i łagodny zjazd. Ok. 23.30 znowu chce mi się spać. Znajduję ciekawe miejsce na nasypie obok drogi i drzew. Wyciągam śpiwór i karimatę. Czas na 1h drzemki. Budzę się wyspany i od razu lepiej się czuję. Rozpoczynam ostatni etap podróży. Do samego Belgradu droga będzie już płaska. Dodatkowo wiatr wieje w plecy. Jedyny problem jest taki, iż robię się coraz bardziej głodny a nie mam już nic do jedzenia. Na szczęście w miejscowości Stara Pazowa trafiam na otwarty serbski fast-food. Od razu zamawiam jedną pljeskavicę. Zjadam ją w kilka sekund i odzyskuję siły na ostatnie kilometry.
Pljeskavica
Na ostatnich kilometrach nie jedzie mi się za dobrze. Jestem śpiący. Staje na chwilę na jednej ze stacji. Wtedy zauważam, iż z przedniego koła ucieka mi powietrze. Na szczęście schodzi bardzo powoli. Szybko chwytam za pompkę. Nie chce mi się zmieniać dętki, gdyż do celu mam jakieś 15km. Dopompowuję koło do pełna i ruszam co sił w nogach. Teraz jak najszybciej chcę dotrzeć do celu. Nawigacja nie jest z byt trudna. Z pomocą mapy na stravie przebijam się przez centrum. Potem z łatwością znajduję swój akademik.
Na miejscu melduję się o 4.45. Wchodzę do akademika. Okazuje się, iż strażnik nie mówi po angielsku. Muszę poczekać do 7.00 aż przyjdą ludzie z recepcji. Parkuję rower w środku. Sam siadam na sofie i drzemię do 7.00. Potem zostaję przydzielony do pokoju. Prysznic, rozpakowanie rzeczy i idę spać do 11.30. Potem udaję się na spotkanie. Tak zaczynam swoją przygodę z praktyką w Belgradzie :)
Podsumowując, pomysł podróży rowerem z Godowa do Belgradu nie był zły. Jednak totalnie idiotyczne było założenie, iż zrobię tę trasę w 48h (albo jak liczyłem nawet mniej). Ostatecznie zajęło mi to równe 60h. Upał dał mi solidnie popalić, do tego ból prawego Achillesa. Co do noclegów, to też zdobyłem przydatne doświadczenie. Jak spać bez używania namiotu. Okazało się, iż jest to możliwe i wcale nie takie złe. Jednak warto poświecić więcej czasu na takie drzemki. Jazda, gdy jest się nie wyspanym nie ma sensu. Wtedy średnia spada w okolice 15km/h (gdy jedziemy z bagażem). Ma to bardzo negatywny wpływ na psychikę. Ogólnie jestem zadowolony z wyjazdu. Nogi zregenerowały się dość szybko (piszę ten teks w czwartek i czuję się bardzo dobrze). Nie pozostało mi nic innego, jak rozpoczęcie planowania pierwszych wyjazdów po Bałkanach :)
Pozdrowienia z Belgradu :)
VII Śląski Maraton Rowerowy
Sobota, 18 czerwca 2016
Uczestnicy
Km: | 602.40 | Czas: | 19:27 | km/h: | 30.97 |
Pr. maks.: | 55.10 | Temperatura: | 26.0°C | ||
Podjazdy: | 2998m | Sprzęt: The Special One | Aktywność: Jazda na rowerze |
VII ŚLĄSKI MARATON ROWEROWY
Po prawie trzech tygodniach od startu w maratonie, wreszcie udało mi się znaleźć czas aby go opisać. No, może nie tyle znaleźć czas co pokonać swoje lenistwo :) Tak więc, zachęcam do lektury :) Start VII Śląskiego Maratonu Rowerowego miał miejsce w sobotę o godzinie 15.00. Przed startem musiałem odebrać numer startowy i specjalną kartę, którą odbijałem na każdym z punktów kontrolnych. W tym celu wyruszyłem z domu już o 13.30. Przed wyjazdem zjadłem porządny obiad, który składał się z dużej miski makaronu z jogurtem i kakao. Odwiedziłem również sklep, w celu zakupienia batonów (8 sztuk) oraz sezamków (6 sztuk) na maraton. Po pożegnaniu z dziadkami, ruszam w kierunku miejscowości Mszana. Jadę spokojnym tempem oszczędzając siły na wyścig. W biurze organizatora melduję się punktualnie o 14.00. Odbieram numer startowy, dyskietkę, składam podpis pod oświadczeniem i wrzucam swój los do pudełka. Potem spotykam Sebastiana. Gadamy chwilkę razem. Przypinam swój numer do roweru, kiedy to nadchodzi kolarz z Jaworzna - funio. Gadka, szmatka i te sprawy. Jedziemy w miejsce startu, który znajduje się obok Urzędu Gminy. Tam rozsiadamy się przy samochodzie Tomka. Robimy fotki, gadamy itp. Wszystko w oczekiwaniu na start.
Sesja fotograficzna
Dyskusja na temat jednego z carbonów
Sekundy do startu
I OKRĄŻENIE
Na znak spikera wszyscy ustawiają się na linii startu. Godzina 15.05 zbliża się coraz szybciej. Z niecierpliwością oczekujemy na wystrzał z pistoletu, który oznacza start. Nagle słychać odliczanie 3 .... 2 .... 1 ... START !!! Grupka ruszyła. Powoli, mozolnie niczym ciężka lokomotywa. Po skręcie w prawo na główną drogę rozpoczyna się zabawa. Kilka osób ruszyło mocniej. Zostaliśmy kilka metrów w tyle lecz szybko nadrabiamy starty. Jedziemy dużą grupą, ponad 10 osób. Trzymamy tempo ok. 35km/h. Jak to dobrze, że nie jest tak szybko jak rok temu.
Elita w środku stawki
Sprawnie pokonujemy pierwsze hopki i wjeżdżamy na płaski odcinek, który prowadzi z Zebrzydowic, aż za Racibórz. Trzymamy się cały czas razem. W Gorzycach, gdy dojeżdżamy do świateł, wykonuję niebezpieczny manewr skrętu w lewo, którym omal co nie posłałem gustav'a na barierki. Całą ekipą lecimy przez Krzyżanowice i Tworków. Pogoda dopisuje. Nie jest super ciepło. Wiatr też nie za mocny. Dla mnie idealne warunki. W końcu całą grupką docieramy na punkt kontrolny. Tam się okazuje, iż gustav zgubił kartę oraz numer startowy. Co za pech :( Odbijamy dyskietkę i jazda dalej. Dzielimy się na dwie grupy. Nasza składa się chyba z 7 lub 8 osób. Pokonujemy Racibórz, Rogów i dobijamy do Wodzisławia Śląskiego. Tam łapią nas foto reporterzy.
Grupka liderów na 600km
Skręt w prawo. Potem w lewo i znowu w prawo. Ostatni podjazd i pędzimy prosto do mety. Tam odbijamy karty i robimy krótki postój. Warto w tym miejscu dodać, iż jechał z nami w grupie pewien brodaty zawodnik. Jak się okazało, był to zakonnik. My ochrzciliśmy go mianem księdza :) Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, iż cały czas wiózł się na kole. Gdy miał wyjść na zmianę, automatycznie opadał z sił i schodził na koniec stawki. Na postoju, ruszył chwilkę przed nami. Podpiął się do innej grupy.
II OKRĄŻENIE
Na punkcie każdy ma inne sprawy do załatwienia. Jedni potrzebują więcej czasu, inni mniej. Mi udało się zebrać dość szybko. Dlatego na trasę ruszam za jednym kolegą. Reszta ekipy zostaje w tyle. Zawodnik, z którym jechałem to Krzystof. Razem przejechaliśmy całe okrążenie. Robiliśmy zmiany co ok. 5km. Trzymaliśmy tempo trochę ponad 30 km/h. Pogoda dalej dopisywała. Odbiliśmy dyskietki na punkcie kontrolnym i szybko ruszyliśmy w kierunku drugiego punktu. Przed końcem okrążenia złapali nas paparazzi.
Jak zwykle wiozę się na kole :)
Jest dobrze :)
Szybko wpadamy na metę. Odbijamy kartę. Krzysiek idzie się ubrać przed jazdą w nocy. Ja zjadam 2 miski żurku. Chwilę po nas na metę wpada reszta ekipy z 600km oraz kilka osób z 500km.
III OKRĄŻENIE
Ponownie na trasę ruszamy tylko w dwójkę. Powoli zaczyna się ściemniać. Pokonujemy hopki w okolicach Jastrzębia, potem przejazd przez Czechy i znowu jesteśmy w Polsce. Po pokonaniu podjazdu w Łaziskach, przejeżdżamy nad autostradą. Kilkaset metrów później, Krzysztof gubi jakąś rzecz (nie jestem pewien co to było, może bidon??). W tym samym czasie, dochodzi nas mocna ekipa na 500km z kilkoma osobami z 600km. Z tego co pamiętam, grupa liczyła 5 osób, ja dołączyłem się jako szósty. Niestety, mój kompan został w tyle. Z osób które jadą na 500km są Krystian i Janusz ze Świerklan oraz jeszcze jeden zawodnik. Na dystans 600km też jest nas trzech. Ja, funio i jeszcze jeden kolega. Razem współpracujemy co daje fajne rezultaty. Średnia lekko w górę. Przed punktem kontrolnym w miejscowości Bolesław natrafiamy na utrudnienia. Są one związane z miejscowym festynem. Droga jest zastawiona samochodami, dodatkowo wszędzie są ludzie. Musimy trochę zwolnić. Na punkcie robimy krótki postój. Tankujemy wodę, jemy po bananie i jedziemy dalej. Razem mkniemy do drugiego punktu. W Wodzisławiu (gdzie też jest impreza - Dni Wodzisławia), znów łapią nas paparazzi.
Nocny peleton
Nocny peleton raz jeszcze
W sześcioosobowym składzie dojeżdżamy do punku. Tam pauza. Jemy na szybko coś ciepłego. Chyba ponownie zjadam miskę żurku.
IV OKRĄŻENIE
Na postojach zbytnio się nie śpieszymy. Jest czas aby coś zjeść i się ubrać. Ja dodatkowo ubieram nogawki na kolana, gdyż zaczyna się robić coraz chłodniej. Według prognoz, miało być ok. 12 stopni, lecz temperatura spadła do ok. 8 czy 7 stopni. A to już jest odczuwalna różnica. W końcu ruszamy na trasę. Tym razem w 5 osobowym składzie. Masz kolega z dystansu 600km dosyć długo się obijał, więc mu odjechaliśmy. Sam przebieg okrążenia bez specjalnej historii. Regularnie robimy zmiany. Kilometry lecą szybko. Ja czuję się dobrze. Nie chce mi się spać. W Bolesławiu znowu wymagana wzmożona ostrożność. Impreza trwa w najlepsze. Na punkcie krótki postój. Uzupełniam picie w bidonach, banan na drogę i jedziemy. Jakieś 1,5 km od punktu czeka nas przejazd najgorszym odcinkiem maratonu. Na dystansie ok. 1km asfalt jest po prostu fatalny. Potem Racibórz, Lubomia, hopki i znowu meldujemy się w Wodzisławiu. Szybko pokonujemy ostatni podjazd i meldujemy się na drugim punkcie kontrolnym. Tam znowu jemy coś ciepłego.
V OKRĄŻENIE
To okrążenie zapamiętam chyba do końca życia. Kilka minut przed nami startuje ksiądz. Co nas zdziwiło ruszył SOLO. Nie podczepił się pod nikogo. Ale to chyba tylko dlatego, iż nie miał takiej okazji. My na spokojnie regenerujemy siły. Jest zimno. Trochę żałuję, iż zaryzykowałem i nie zabrałem jakiejkolwiek kurtki. No cóż, za głupotę się płaci. Trzeba jeszcze trochę pocierpieć. Na szczęście robi się już powoli jasno. Z każdą godziną powinno być coraz cieplej. Ruszamy w tym samym składzie. Podczas jazdy dyskutujemy o rożnych pierdołach. Jedzie się super. Mamy naprawdę świetną ekipę :) W końcu, po przekroczeniu granicy Czech i Polski w Gołkowicach, dostrzegamy na horyzoncie samotnego jeźdźca z Watykanu. Szybko go dochodzimy, siadamy mu na kole. Niestety, jedzie jakieś 20 km/h więc musimy go wyprzedzić. W taki oto sposób zakotwiczył na końcu naszej stawki. My robiliśmy regularne zmiany, lecz on dochodził maksymalnie do drugiej pozycji i później znów schodził na sam koniec stawki. No cóż, jak tak lubi jechać to niech jedzie. Tym razem w Bolesławcu jest już po imprezie. Tyko kilka osób sprząta cały rozgardiasz. Punkt kontrolny nr 1. I znowu, ksiądz zamiast poczekać na całą ekipę rusza 3 minuty przed nami. Nie dość że cały czas się wiezie, to jeszcze nie czeka na nas na punktach. Bardzo dziwny zawodnik. W tej chwili powstaje dyskusja na temat tego, jak objechać księdza na ostatnich kilometrach. Ruszamy dalej. Dochodzimy go raptem po 4 kilometrach. Znowu zaczyna wieźć się na kole. Kiedy wyjeżdżamy z Raciborza, razem z funiem postanawiamy przypuścić atak. Ksiądz spokojnie wiózł się na ostatniej pozycji, niczego się nie spodziewał. W tym czasie ja i funio ruszyliśmy do przodu. Krótkie zmiany, średnia pod 40km/h. Szybko odjeżdżamy od reszty. W tym miejscu dziękuję za pomoc Krystianowi i Januszowi. Tak jak się wcześniej umówiliśmy, oni cały czas trzymali tempo ok. 27km/h. Tak aby dać nam możliwość odjazdu. Ksiądz nie był sam w stanie zaatakować. Razem z mieszkańcem Jaworzna sprawnie pokonuję kolejne podjazdy. Wiemy, iż musimy teraz jechać dość szybko. Dodatkowo ni możemy długo stać na postoju. Wpadamy na punkt kontrolny. Odbijamy dyskietki.
VI OKRĄŻENIE
Coś tam szybko wrzucamy na ząb. Uzupełniamy wodę w bidonach. Funio chyba idzie coś zostawić w samochodzie. Ruszamy dalej. Po sprawdzeniu wyników, po ukończeniu maratonu, okazało się iż nadrobiliśmy na księdzem ponad 15 minut na ostatnich 40km. Na ostatnim okrążeniu mam coraz mniej sił. Przez pierwsze kilometry jeszcze wychodzę na zmiany. Potem hopki i płaski odcinek. Tam też jeszcze trochę pracuję. Niestety, na ostatnich 50km już tylko wiozę się na kole od Funia. Na punkcie w Bojkowie odbijamy dyskietki, krótka rozmowa z obsadą punktu i jedziemy dalej. Mam coraz mniej sił. Wlokę się za Funiem. Dodatkowo coraz mocniej zaczyna boleć mnie prawy Achilles. Zaczął na V okrążeniu i z każdym kilometrem boli coraz mocniej. W Wodzisławiu muszę krzyknąć na Funia. Zamiast skręcić w prawo obok stadionu MKS "Odra" Wodzisław, chciał jechać dalej główną drogą. Pokonujemy ostatni podjazd i mkniemy do mety. W końcu jesteśmy na miejscu. Tu znowu Funio omal nie pomylił drogi. Chciał skręcić obok Urzędu Gminy, a meta była trochę dalej. Na szczęście udało się go szybko zawrócić i pojechał prosto do mety. Przed metą miał miejsce ostatni podjazd. Tam w nieelegancki sposób wyprzedzam ultrasa z Jaworzna. Dzięki temu jako pierwszy mijam linę mety na dystansie 600km. Ostatnie odbicie dyskietki. META!!! Funio odbija się kilka sekund za mną.
Oficjalnie dystans 600 km pokonałem w czasie 20h 27min 48s
Potem idę oddać dyskietkę. Dostaję z powrotem moje 20zł. Następnie jedziemy na parking pod Urząd Gminy. Tam mamy do dyspozycji różne rodzaje jedzenia. Żurek, bigos, bułki, herbata czy woda. Kto co chce. Zjadam dwie miski żurku. Chwilę leżę na ławce. Funio idzie po energetyka do Lewiatana. Później chwilę rozmawiamy. Potem przychodzi do nasz jeszcze Łukasz Bugla. Gratuluje mi pierwszego miejsca. Rozmawiam jeszcze z tatą przez telefon. Gdy tak siedzimy, na metę wpada obywatel Watykanu. Jak się później okazało, na mecie mieliśmy nad nim ok. 20 min przewagi. Prawdopodobnie udało mu się podczepić pod jakąś inną grupkę, gdy jechał ostatnie okrążenie, dlatego jego strata do nas nie była aż taka duża. Zapewne znów się tam wiózł na kole, jak na całym dystansie 600 km. O godzinie 13.30 ruszam w drogę powrotną na rowerze do domu. Nie mam na to zbytnich chęci, lecz nie mam wyjścia. Muszę jakoś wrócić. O dziwo nie jedzie mi się źle. 10 km pokonuję w 25 min. Potem szybki prysznic i 2h drzemki.
ZAKOŃCZENIE
Wstaję o 16.30. Ubieram się i jadę na zakończenie maratonu. Najpierw o godzinie 17.00 jest rozdanie pucharów dla wszystkich uczestników. Później muszę poczekać od 18.00 na rozdanie pucharów dla zawodników, którzy zajęli pierwsze 3 miejsca na każdym dystansie. Z racji tego, że startowałem na 600km na podium zostaję wyczytany jako przed ostatni. Za mną tylko koksy, które jechały na 650km.
Wręczenie pucharu Cz. I
Wręczenie pucharu Cz. II
Fotka z księdzem, który ostatecznie zajął III miejsce.
Po wręczeniu pucharów, czekam jeszcze do 19.15 na losowanie nagród. Niestety, podobnie jak rok temu mój numerek nie został wylosowany. Pakuję się do samochodu i wracam do domu.
PODSUMOWANIE
Ogólnie rzecz biorąc, nie za bardzo lubię Śląski Maraton Rowerowy. Nie podoba mi się jego formuła (ściganie po pętli 100km), ale pomimo to, od 3 lat w nim startuję. Dlaczego? Chyba dlatego, iż trasa biegnie tuż obok mojego domu. Po zeszłorocznej klęsce, nie byłem jakoś super optymistycznie nastawiony względem tegorocznego startu. Może dzięki temu udało mi się odnieść zwycięstwo? Pojechałem bardziej dla zabawy, a wyszło jak wyszło :) Bardzo się z tego cieszę. Udane zakończenie tegorocznego sezonu maratonów. Co do samej organizacji, jest coraz lepsza. Jedzenie ba głównym punkcie bardzo dobre i dużo. Na punkcie kontrolnym też to co potrzeba tj. woda i banany. Pogoda dopisała. Trasa super oznakowana. Coraz więcej plusów, coraz mniej minusów. Gratulacje dla organizatorów :)
Na samym końcu chciałbym podziękować wszystkim, z którymi miałem okazję jechać na tym maratonie (oczywiście poza księdzem). Niestety, wszystkich nie dam rady wymienić, ale specjalne podziękowania dla:
- gustav'a - za towarzystwo przed startem i na pierwszych 100km :)
- Krystiana i Janusza - za super współpracę na dystansie ponad 200km i pomoc w objechaniu księdza
- Krzysztofa - za wspólną jazdę na ponad 150km
- funia - za wspólną jazdę na prawie 400km, a szczególnie za świetnie taktycznie rozegrany atak na ksiedza i ostatnie 50 km, kiedy to wiozłem się tylko na jego kole.
- Bugla Bike Service - za profesjonalne przygotowanie roweru
- rodziny - za doping i wsparcie na trasie :)
A teraz kilka przydatnych stronek, dotyczących maratonu:
1) Galeria zdjęć z całego maratonu:
Galeria Zdjęć z VII Śląskiego Maratonu Rowerowego
2) Wyniki VII Ślaskiego Maratonu Rowerowego
Oficjalne wyniki - VII Śląskiego Maratonu Rowerowego - 2016
3) Ślad GPS:
Dzięki i do zobaczenia za rok!!!
Powrót z Maratonu Podróżnika
Niedziela, 5 czerwca 2016
Uczestnicy
Km: | 17.40 | Czas: | 00:49 | km/h: | 21.31 |
Pr. maks.: | 54.70 | Temperatura: | 30.0°C | ||
Podjazdy: | 74m | Sprzęt: The Special One | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wstaję w okolicach 11.00. Gustav jest już na mecie. Idziemy wymienić wrażenia z maratonu. Ustalamy, iż o 13.00 wyjeżdżamy z bazy i jedziemy na pociąg do Kielc. W skutek tego robię sobie jeszcze krótka drzemkę. Potem pakowanie i o 13.15 jestem gotowy do wyjazdu. Gustav już na mnie czeka z niecierpliwością. Ja czuję się całkiem nieźle. Głównie boli mnie tylko tyłek. Spałem kilka godzin po maratonie więc sen mnie nie męczy. Gustav jest zdecydowanie bardziej nie wyspany. Na dworzec mamy trochę ponad 15km. Tym razem ja nawiguję.
Krajobrazy towarzyszące nam podczas dojazdu na dworzec kolejowy w Kielcach © CFCFan
Widok na Kielce © CFCFan
Wlokący się za mną gustav. Brak snu dał się mu porządnie we znaki © CFCFan
Upał bym niemiłosierny. Ale fotka z ręki podczas postoju na światłach musi być © CFCFan
Tuż przed Kielcami stajemy na stacji benzynowe. Gustav musi się rozbudzić. 15min pauzy i jedziemy dalej. Szukamy jakiegoś lokalu z jedzeniem. W końcu znajdujemy jakiś przyjazny bar. Zamawiam małą zapiekankę, kotlet z frytkami i surówką i wodę do picia. Gustav bierze dwie zapiekanki (duża + mała). Przerwa trwa dobre 35min. Potem kierujemy się w stronę dworca. Tam okazuj się, iż nie ma już biletów na pociąg do Gliwic o 15.00. Musimy kupić bilety na pociąg o 16.30, który jedzie do Katowic. Czekamy ponad godzinę na dworcu.
Dworzec kolejowy w Kielcach. W oczekiwaniu na pociąg :) © CFCFan
Maszyna gustav'a © CFCFan
Mój rower z pełnym ekwipunkiem © CFCFan
W międzyczasie gustav poszedł poszukać jakiegoś picia czy jedzenia. Ja pilnuję sprzętu. W końcu podjeżdża pociąg. Jest wygodny wagon rowerowy. Pakujemy nasze maszyny. Podczas podróży, jak zawsze musi być zabawnie. Robimy fotki. Gustav dodaje wpis na FB czy na Stravie. Całą drogę jechaliśmy wspólnie z byczysem i jego dziewczyną. Docieramy do Katowic. Tam gustav postanawia, iż wróci na rowerze do Rybnika z Katowic. Ja decyduję się kupić bilet na pociąg Kolei Śląskich i tak dojechać do Gliwic. Zegnamy się. Gustav w końcu oddaje mi moje szprychy, które miałem na wypadek awarii. Miałem je odebrać od niego przed maratonem, ale zapomniałem. Dobrze, że nie miałem awarii. Następnie sprawnie docieram pociągiem do Gliwic. Ostatnie kilometry z dworca do akademika pokonuję na rowerze. Biorę kąpiel i kładę się spać. Kolejny tegoroczny maraton można uznać za zakończony :)
Ślad GPS:
height="405" width="590" frameborder="0" allowtransparency="true" scrolling="no" src="https://www.strava.com/activities/599412569/embed/843db1c3d7c802dc0b09af9eeea4e8a9861f953f">
Krajobrazy towarzyszące nam podczas dojazdu na dworzec kolejowy w Kielcach © CFCFan
Widok na Kielce © CFCFan
Wlokący się za mną gustav. Brak snu dał się mu porządnie we znaki © CFCFan
Upał bym niemiłosierny. Ale fotka z ręki podczas postoju na światłach musi być © CFCFan
Tuż przed Kielcami stajemy na stacji benzynowe. Gustav musi się rozbudzić. 15min pauzy i jedziemy dalej. Szukamy jakiegoś lokalu z jedzeniem. W końcu znajdujemy jakiś przyjazny bar. Zamawiam małą zapiekankę, kotlet z frytkami i surówką i wodę do picia. Gustav bierze dwie zapiekanki (duża + mała). Przerwa trwa dobre 35min. Potem kierujemy się w stronę dworca. Tam okazuj się, iż nie ma już biletów na pociąg do Gliwic o 15.00. Musimy kupić bilety na pociąg o 16.30, który jedzie do Katowic. Czekamy ponad godzinę na dworcu.
Dworzec kolejowy w Kielcach. W oczekiwaniu na pociąg :) © CFCFan
Maszyna gustav'a © CFCFan
Mój rower z pełnym ekwipunkiem © CFCFan
W międzyczasie gustav poszedł poszukać jakiegoś picia czy jedzenia. Ja pilnuję sprzętu. W końcu podjeżdża pociąg. Jest wygodny wagon rowerowy. Pakujemy nasze maszyny. Podczas podróży, jak zawsze musi być zabawnie. Robimy fotki. Gustav dodaje wpis na FB czy na Stravie. Całą drogę jechaliśmy wspólnie z byczysem i jego dziewczyną. Docieramy do Katowic. Tam gustav postanawia, iż wróci na rowerze do Rybnika z Katowic. Ja decyduję się kupić bilet na pociąg Kolei Śląskich i tak dojechać do Gliwic. Zegnamy się. Gustav w końcu oddaje mi moje szprychy, które miałem na wypadek awarii. Miałem je odebrać od niego przed maratonem, ale zapomniałem. Dobrze, że nie miałem awarii. Następnie sprawnie docieram pociągiem do Gliwic. Ostatnie kilometry z dworca do akademika pokonuję na rowerze. Biorę kąpiel i kładę się spać. Kolejny tegoroczny maraton można uznać za zakończony :)
height="405" width="590" frameborder="0" allowtransparency="true" scrolling="no" src="https://www.strava.com/activities/599412569/embed/843db1c3d7c802dc0b09af9eeea4e8a9861f953f">
Maraton Podróżnika 2016
Sobota, 4 czerwca 2016
Uczestnicy
Km: | 544.70 | Czas: | 19:36 | km/h: | 27.79 |
Pr. maks.: | 83.50 | Temperatura: | 28.0°C | ||
Podjazdy: | 4464m | Sprzęt: The Special One | Aktywność: Jazda na rowerze |
MARATON PODRÓŻNIKA 2016
Sobotni poranek. Poza wizytą nowych lokatorów, noc przebiegła bez problemów. Budzę się wyspany o 6.15. Jeszcze chwilę leżę w łóżku. Czas rozpocząć przygotowania do startu. Na śniadanie gotuję ryż, do którego dodaję zakupiony wczoraj jogurt. Dodatkowo Sebastian, który odwiedził rano piekarnię, kupił mi 2 kołaczyki. Mam również swoje bułki, które wiozę w plecaku aż z Gliwic. Zostają przyklejone do ramy za pomocą taśmy. Pakuję niezbędne rzeczy do torby pod siodełkiem. Są to podstawowe narzędzia, dętki, kołaczyk i ciuchy przeciwdeszczowe.
Rower przed startem. Ostatnie pakowanie
Ubieram strój kolarski i okazuje się, iż muszę już iść na start. Godzina 8.00 zbliża się coraz szybciej. Jeszcze tylko tankuję dwa litrowe bidony do pełna i mogę ruszać. Na starcie czeka funio. Przyjechał aby spotkać się z gustav'em. Gadamy o różnych pierdołach. Do tego kilka fotek. Nagle słychać sygnał, iż pierwsza grupa musi iść na linię startu. Jak każą, to idę. Ustawiam się na bezpiecznej pozycji z boku. Po chwili słychać odliczanie i komendę ... START !!!
Słychać dźwięk wpinających się butów SPD. Cały peleton powili rusza do przodu. Na początek ostry zjazd. Na szczęście nikt nie szaleje, co pozwala nam bezpiecznie dojechać do drogi głównej. Skręt w lewo i jedziemy. Układamy się w długi peleton i zaczynamy pracować. Na początku tempo jest trochę rwane, jednak po kilku kilometrach wszystko się stabilizuje. Mimo lekkiego podjazdu tempo dobrze ponad 30 km/h. Ja trzymam się z końca stawki. W wiosce Święta Katarzyna skręcamy w prawo. Rozpoczynamy poważniejszy podjazd. Chociaż, z taką grupą to nie specjalnie sprawia mi problemy. Potem mamy super zjazd. Widoki eleganckie. Jestem zaskoczony, iż w okolicy Kielc są tak fajne tereny. Niestety, robi się coraz cieplej. Po zjeździe czeka nas zakręt w prawo a potem w lewo. Podczas gdy skręcamy w lewo, nasza grupka dzieli się na dwie. Cześć ryzykuje i ucieka przed nadjeżdżającym samochodem. Druga cześć, w tym ja, czeka aż samochód przejedzie. W pierwszej grupie byli Góral Nizinny, Waxmund, Tomek, Symfonian i Gavek. Ja zostaję z Hipcią, Hipkiem i Szafarem. Jedziemy razem. Tempo odpowiednie, co kilka kilometrów zmiana. Dojeżdżamy do Rakowa i tam w prawo. Przejeżdżamy obok jeziora Chańcza, tu musimy skręcić w lewo lecz nie wszyscy o tym wiedzą. Hipek chce jechać prosto. Na szczęście udaje nam się go zawrócić. Po kilkudziesięciu kilometrach uświadamiam sobie, iż nie zabrałem z bazy jednej bardzo ważnej rzeczy. Zapomniałem o gotówce! Nie mam przy sobie ani grosza! Zapomniałem też dowodu czy jakiegokolwiek innego dokumentu, lecz to nie ma aż takiego znaczenia, bo nie opuszczamy granic naszego kraju. Muszę przyznać, iż pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego. Kilka kilometrów przed Staszowem, Hipek oznajmia nam, iż jest chory i nie może dalej jechać w takim tempie. Decydujemy się zrobić postój na stacji Orlen. Hipki robią mały przepak, ja zjadam kawałek bułki, dolewam sobie z bidonu Hipka do mojego i po kilku minutach ruszamy dalej. Hipek postanawia towarzyszyć nam aż do Szczucina, gdzie znajduje się PK1. Przez większość trasy ciągnie naszą trójkę, dając z siebie 110%. Tuż przed Szczucinem dochodzi nas inna grupka. W jej skład wchodzą kurier, byczys, martink i Krzysiek. Obowiązkowego SMS’a wysyłamy jadąc cały czas na rowerze. Tak ukończyliśmy pierwszą cześć maratonu.
Kilka kilometrów za Szczucinem nasza grupka znowu się podzieliła. Z tyłu została Hipcia i Szafar a Hipek kontynuował dalszą jazdę w odpowiednim dla siebie tempie. Ja postanowiłem zabrać się z nowo spotkanymi kolegami. Tempo było zdecydowanie mocniejsze niż do tej pory. Głównym dowodzącym ekipy był kurier, który instruował nas jak mamy jechać i jak trzymać równe tempo. Robi się coraz cieplej. Początkowo zakładałem, iż mając 2 litry picia w bidonach i 1 litr OSHEE przymocowany do lemondki, uda mi się dojechać aż do PK3, gdzie znajdował się bufet. Byłem w błędzie. Nie dał bym rady tego osiągnąć. Po 150km już miałem puste półtora bidonu, a przecież dolałem sobie wcześniej picia od Hipka. Na szczęście kolegom z grupki także zaczęło brakować picia. Dlatego na 152km, w miejscowości Pilzno stajemy pod sklepem. Chłopaki ustalają, iż aby nie tracić czasu, jeden zapłaci za zakupy od wszystkich. Była to dla mnie świetna informacja. Podrzuciłem swoją wodę 1,5 l i już miałem co pić J Szybkie napełnianie bidonów, siku i ruszamy dalej. W grupie jedzie mi się lepiej. Koledzy mają GPS’y, dzięki czemu nawigacja jest prostsza. Ja mam tylko swój ręcznie zrobiony mapnik, który czasem wprowadza mnie w zawahanie. Trasa jest bardzo trudna w nawigacji. Mijamy takie miejscowości jak Szynwałd, Zalasowa, Tuchów czy Lubaszowa. Po w miarę płaskich 165 km, zaczynają się pierwsze podjazdy. Początkowo trzymamy się razem. Wszyscy jakoś dają radę trzymać tempo, które głównie dyktuje kurier. Wszystko radykalnie zmienia się w miejscowości Olszowa. Tam czeka nas ostry skręt w lewo i bardzo stroma ścianka. Dochodzi do podziału grupy. Każdy podjeżdża indywidualnie. Najbardziej do przodu ruszyli kurier i martink. W połowie podjazdu mijam gavka. Znowu miał pecha. Tym razem zerwał łańcuch. Na szczęście naprawił już usterkę i rusza za nami. Przez kilka następnych kilometrów wszystko się tasuje. Czasem jadem sam, czasem z gavkiem, czasem jeszcze z kimś innym. W Żurowej skręt w lewo. Zawahałem się. Nie byłem pewny co do swojego mapnika. Poczekałem na kolegę z tyłu (chyba był to byczys), który potwierdził, że trzeba jechać w lewo. Kolejny podjazd. Na górze znajduje się PK2. Wysyłam SMS’a i rozpoczynam zjazd.
Przed Ryglicami zjeżdżam się z gavkiem. Jedziemy razem przez kolejne wioski. W Jodłowej znowu mam problem z nawigacją. Nie wiem czy już trzeba skręcić w prawo czy trochę później. Gavek odpala GPS’a. Okazuje się, iż musimy jechać jeszcze kawałek prosto. W tym czasie dołącza do nas trzeci zawodnik. Niestety, nie pamiętam kto to był. Jedziemy w trójkę. Nagle, chłopaki podejmują decyzję o postoju pod sklepem, gdyż kończy się im picie. Ja postanawiam jechać dalej sam. Mam jeszcze trochę picia w bidonie i do tego OSHEE na kierownicy. W końcu docieram do skrętu w prawo. Skręcam lecz nie do końca jestem pewien swojej decyzji. Czeka mnie fajny podjazd więc wolę sprawdzić na stravie czy dobrze skręciłem. Tak, dobrze. Mogę ruszać. W międzyczasie mija mnie kolejny zawodnik – kosola. Cały czas jadę kilkaset metrów za nim. Mam go w zasięgu wzroku. To po raz kolejny uratowało mi życie. W wiosce Przeczyca chciałem jechać prosto, tak jak prowadził fajny zjazd, lecz w ostatnich chwili zobaczyłem, że kolosa pojechał w prawo. Szybko zahamowałem i udało się mi skręcić w odpowiednią uliczkę. Później przejeżdżam obok zatłoczonego kościoła, gdyż akurat skończyła się msza i kieruję się na Brzostek. Zaczynam tracić do kosoli coraz więcej. Tracę go z widoku. Przez Brzostek przejeżdżam bez problemów nawigacyjnych. Wlokę się i wlokę, kiedy to dojeżdżają do mnie Hipcia i gavek. Od razu odzyskałem trochę sił. Tempo wzrosło. Głównie wiozę się na kole, gdyż trochę za mało jadłem na wcześniejszych kilometrach i teraz dopadł mnie mały kryzys. Dzięki równemu tempu dochodzimy do kosoli. I taką oto czwórką jedziemy w kierunku PK3. W między czasie coś mi się pomyliło i chciałem skręcić w prawo, nie wiem po co ani dlaczego. Na szczęście towarzysze wyprowadzili mnie z błędu. Za miejscowością Odrzykoń czeka na nas najlepszy podjazd tegorocznego maratonu. Bardzo stroma ścianka. Chyba ok. 23%. Widzie ona prosto na PK3. Taka wisienka na torcie. Nasza grupka się rozpada. Do przodu rusza kosola i gavek a Hipcia zostaje z tyłu. Ja walczę z samym sobą. Kilkukrotnie myślałem o tym, aby zjeść z roweru. Jednak nie poddałem się i jakoś wgramoliłem się na szczyt. Przed zjazdem na punkt, staję na poboczu aby zrobić siku. W tym czasie wyprzedza mnie Hipcia. Ruszam tuż za nią i jadę w kierunku bufetu. Skręt w prawo, 600m i melduję się na uroczo położonym Punkcie Kontrolnym nr 3.
Miejsce na punkt wybrane wyśmienicie. Wspaniały widok. Zazdroszczę temu kto tam mieszka. Spotykam tam między innymi Symfonian’a, Waxmund’a czy kuriera. Ten ostatni rusza pierwszy. Później ruszają Waxmund, Symfonian oraz Hipcia. Jak ona to robi, tego nie wie, ale na punkcie zatrzymała się dosłownie na 3 minuty i ruszyła razem z chłopkami J A co do samego punktu to był on świetnie zorganizowany. Świetną robotę odwala Przemielony, którego miałem okazję poznać na maratonie Góry MRDP 2015. Obsługa punktu napełnia bidony. Wsypuję do każdego po jednym izotoniku i proszę o wodę. Sam serwuję sobie Coca – Colę. Dodatkowo zjadam kawałek świetnego ciasta z truskawkami. Potem duża porcja makaronu z sosem. Jeszcze jedno ciasto i znów Coca - Cola. Siedzę chwilę i podziwiam świetny widok. W końcu udaje mi się zebrać. Ładuję do kieszonek sezamki i inne świetne ciasteczka. Tak dużo jak tylko możliwe. Bidony zatankowane. Ruszam chwilkę przed gavkiem i kosolą.
Mam nadzieję pokonać kilka podjazdów i potem trzymać się razem z nimi. Niestety, na pierwszej ściance mnie dochodzą i wyprzedzają. Staram się za nimi utrzymać lecz nie ma takiej opcji. Jadę dalej sam. Wspinam się na najwyższy punkt tegorocznego maratonu. Nie jest łatwo. Cierpienie wynagradzają przecudne widoki. Bajkowa okolica. Muszę tu jeszcze kiedyś wrócić i na spokojnie zwiedzić te tereny. Rozpoczynam bardzo fajny zjazd. Potem znowu kilka mniejszych podjazdów. Na jednym ze skrzyżowań znów się zatrzymuję, aby sprawdzić czy jadę w dobrym kierunku. Wszystko się zgadza. Pokonuję kolejne podjazdy i zjazdy. Przejeżdżam przez Brzozów i Rudawiec, za którym czekają na mnie świetne serpentyny. Dzięki nim podjazd nie jest aż tak stromy, co ułatwia mi jazdę. Na szczycie znajduje się PK4. Wysyłam SMS’a. Drugi SMS idzie do gustav’a. Pytam się go, gdzie obecnie się znajduje. Otrzymuję odpowiedź, iż właśnie siedzi na PK3. Dalej czeka mnie zjazd serpentynami do miejscowości Izdebki. Tam jak gdybym odżył. Wracają mi siły. Opłaciła się solidna przerwa na PK3 i świetny makaron. Mimo, iż jadę solo dyktuję dość mocne tempo. Po drodze rozmawiam jeszcze z kolegą przez telefon. W taki oto sposób dojeżdżam do wioski Niebylec. Tam pod sklepem stoją gavek i kolosa. Podjeżdżam do nich. Nie miałem w planach robić tu postoju. Lecz jakoś się skusiłem. Proszę gavka aby pożyczył mi 10zł. Mówi, ze nie ma problemu i wręcza mi odpowiedni banknot. Wchodzę do sklepu, trochę błądzę między regałami, kupuję wodę i Coca – Colę. Gdy wychodzę ze sklepu, chłopaków już nie ma. Tankuję bidony i ruszam za nimi. Nie wiem czy ten postój był konieczny. Może mogłem pojechać razem z chłopakami. Ale co się stało, już się nie odstanie. We wsi Gwoździanka rozpoczynam kolejny podjazd. Prowadzi w lesie, zaczyna robić się coraz ciemniej a ja zapomniałem włączyć światełka pod sklepem. No cóż, błąd taktyczny, muszę jechać bez. Rozpoczynam zjazd do Żarnowej. Tam przejeżdżam nad Wisłokiem i ostro skręcam w prawo. Spokojnie jadę wzdłuż rzeki. Nagle widzę rozwidlenie dróg. Jakaś mała dróżka biegnie prosto, a główna w prawo. Skręcam, znowu jadę nad Wisłokiem. Dojeżdżam do drogi głównej. Jadę w prawo. Cos mi tu nie gra. Ale jakoś wmawiam sobie, że wszystko jest ok. Robię koleje kilometry, szkoda mi czasu aby sprawdzić czy jadę w dobrym kierunku. Nagle, mówi sobie, to nie może być dobra trasa. Jest za płasko!! Staje na poboczu, zapalam lampi i sprawdzam mapę na strawie. KURDE. Pomyliłem drogę!!! Jestem w wiosce Glinik Charzewski. Zacząłem się wracać do miejsca z którego przyjechałem! Trochę się zdenerwowałem, no ale co zrobić. Szybki w tył zwrot i jazda z powrotem na drugą stronę Wisłoka. Skręcam w małą drużkę. Ufff. Jak to dobrze być na odpowiedniej trasie. Ten błąd kosztował mnie jakieś dodatkowe 10 km oraz 30min (przejazd + rozkminianie mapy). W tym miejscu wrzucam na luz. Nie staram się gonić czołówki za wszelką cenę. Spokojnie jadę swoje. Powoli zaczyna zapadać zmrok. Rozpoczynam ostatni solidny podjazd na wysokość ponad 400 m n.p.m. Na szczycie znowu lekkie zawahanie nawigacyjne. Tym razem od razu sprawdzam na telefonie czy dobrze jadę. Do tego siku i ruszam. Do Sędziszowa Małopolskiego cały czas lekko z górki. Przed Sędziszowem mijam jednego uczestnika jak siedzi na przystanku. W Sędziszowie znajduje się PK5. Wysyłam SMS’a i skręcam na DK94.
Tam zauważam za sobą światełko. Trochę zwalniam i czekam na kolegę. Po skręcie w lewo z DK94 jedziemy już razem. Zawodnikiem, który mnie dogonił okazuje się być Krzysztof. Nagle, na skrzyżowaniu chcę jechać prosto. Na szczęście głośny okrzyk Krzyśka wyprowadza mnie z błędu i karze skręcić w prawo. Dzięki za podpowiedź :) Następne kilometry pokonujemy wspólnie. Zmieniamy się co kilka kilometrów. Jakoś odżyłem i coraz mocniej cisnę na swoich zmianach. Na szczęście kolega ostudza moje zapały. Mówi, iż on tak szybko nie będzie jechał. A ja, że nie chcę jechać samemu to muszę się do niego dostosować. Potem już rozważniej prowadzę na swoich zmianach i oszczędzam siły na ostatnie kilometry. Krzysiek ma ze sobą nawigację, która okazuje się bardzo przydatna. Dzięki niej możemy sprawie pokonywać kolejne wsie. Mijamy Kolbuszową i przed miejscowością Nowa Dęba robimy postój na stacji. Kupuję wodę i po raz kolejny napełniam bidony. Po 10min postoju ruszamy dalej. Od czasu PK3 regularnie jem sezamki i ciasteczka. Daje to pożądany efekt. Jedzie mi się bardzo fajnie. Nie mam kryzysów. Spanie też specjalnie mnie nie męczy. Po kilku kilometrach znowu skręcamy w jakąś boczną drogę. Przydaje się dobre oświetlenie. Powoli wleczemy się w stronę upragnionego Sandomierza. W końcu przejeżdżamy mostem nad Wisłą. Jesteśmy w Sandomierzu. Skręcamy w prawo na wredny, brukowany odcinek. Lekki podjazd i meldujemy się na PK6. Robimy krótką pauzę na wysłanie SMS’a po czym ruszamy dalej.
W centrum Sandomierza lekka pomyłka nawigacyjna. Na szczęście dzięki pomocy GPS’a szybko wychwytujemy błąd i skręcamy w dobrą ulicę. Jedziemy DK79 , po czym znów skręcamy w lewo w jakąś boczną drogę. Dojeżdżamy wspólnie do Opartowa. Ja czuję się nadzwyczaj dobrze. Kolega jest trochę słabszy. Na jednym z lekkich podjazdów odjeżdżam. Widzę w oddali powoli znikające światełko. Cisinę teraz tak mocno, jak tylko umiem. Droga jest stosunkowo prosta w nawigacji. Dojeżdżam do Nowej Słupi. Tam lekkie zawahanie, w którym kierunku mam jechać. Zatrzymuję się, sprawdzam na mapce w telefonie. Odnajduję właściwą drogę. Powoli zaczyna się rozjaśniać. Poranki to stosunkowo najzimniejsza pora. Trochę marznę. Na szczęście jestem już w miejscowości Bodzentyn. Czeka mnie ostatni podjazd. Nie jest on jakiś specjalny, ale po przejechaniu ponad 500km daje się we znaki. W końcu widzę znak Święta Katarzyna. Skręt w prawo, długi zjazd na którym pedałuję resztkami sił i jestem w Mąchocicach. Skręt w prawo i ściana płaczu. Ostatni, najgorszy podjazd. Momentami podjeżdżam zygzakiem ale w końcu melduję się na ostatnim punkcie kontrolnym maratonu. META!!! Jest godzina 4.31.
Wchodzę do budynku, w którym znajduje się jadalnia. Siedzą tam dwie osoby odpowiedzialne za wręczanie medali oraz Waxmund i kurier, który niedawno ukończyli maraton. Osoby za to odpowiedzialne zapisują mój czas i wręczają mi pamiątkowy medal. Kieruję się do swojego domku. Spotykam tam Tomka. Odbieram gratulacje i biorę kąpiel. Wysyłam kilka SMS’ów do rodziny i kładę się spać.
A teraz czas na statystyki:
- Czas jazdy: 19h 36min / 27,8 km/h
- Czas przerw: 00h 55min
- Łącznie: 20h 31min
Podsumowując, maraton mogę zaliczyć do udanych. Podjazdy dały mi trochę popalić. Zbyt mało piłem i jadłem na pierwszych 150km, co spowodowało kryzys po przejechaniu 200km. Organizacja maratonu z roku na rok jest coraz lepsza. Ogólnie to same pozytywy (super trasa, fajny punkt z bufetem, super baza, wyśmienici ludzie, niskie wpisowe, porządne medale). Trudno się do czegokolwiek doczepić :) Dziękuję wszystkim za wspólną jazdę :) A szczególnie gustav'owi, iż dał się namówić i wystartował w tej świetnej imprezie :)
Ślad GPS:
Dojazd na Maraton Podróżnika 2016
Piątek, 3 czerwca 2016
Uczestnicy
Km: | 27.80 | Czas: | 01:19 | km/h: | 21.11 |
Pr. maks.: | 37.80 | Temperatura: | 28.0°C | ||
Podjazdy: | m | Sprzęt: The Special One | Aktywność: Jazda na rowerze |
Aby wystartować w tegorocznym Maratonie Podróżnika, musiałem dojechać do miejscowości ąchocicie Kapitulne. Znajduje się ona tuż obok Kielc. Jako środek transportu, postanowiłem wybrać rower i pociąg. Podróż na maraton rozpoczyna się w piątek po południu. Zwalniam się z ostatnich zajęć i o 12.00 jestem w akademiku. Szybkie pakowanie, zjadam makaron na obiad i jestem gotowy do odjazdu. Z akademika ruszam kilka minut przed 14.00.
Maszyna z gotowa do drogi
Gliwice - ul. Łużycka
Pędzę na dworzec. Tam spotykam kompana podróży, który w tym roku również postanowił wystartować w tym jakże fajnym maratonie. Jest nim oczywiście nie kto inny jak gustav. Wspólnie idziemy (a raczej jedziemy slalomem między ludźmi) na peron. Pociąg odjeżdża o 14.13. Jesteśmy kilka minut przed przyjazdem pociągu.
Dworzec kolejowy w Gliwicach
Iron Man
Czekami kilka minut na przyjazd pociągu. Gdy się zjawia, idziemy w kierunku naszego wagonu. Na szczęście jest wagon rowerowy. Szybko i sprawnie pakujemy nasze maszyny do środka. Niestety, wszystkie wieszaki są już zajęte. Nasze rumaki muszą stać oparte o ścianę. Idziemy do naszego przedziału. Tam spotykamy innych uczestników maratonu. Są nimi emes i Jelona. Dodatkowo podróżuje z nami inny miłośnik kolarstwa. On jedzie aż do Lublina.
Ekipa w przedziale
Selfie musi być :)
Dojazd pociągiem z Gliwic do Kielc przebiegł bez problemów. Pociąg zameldował się na dworcu głównym w Kielcach kilka minut po 17.00.
Ekipa na dworcu w Kielcach
Dworzec w Kielcach
Wagon rowerowy
Z dworca każdy z nas rusza w każdą stronę. Emes i Jelona na coś do jedzenia. Ja z gustav'em pozwiedzać Kielce.
Rybniczanin
Główny deptak w Kielcach
Znowu deptak
W jednym z fast foodów przypadkiem spotykamy Jelonę i emes'a. Konsumowali jakieś specjalne koksy, w nadziei, iż dają im siłę na pokonanie ponad 500 km następnego dnia :)
Żarłoki i gustav
Później ruszamy dalej na centrum.
Jakiś plac w Kielcach
Kielce zdobyte
Następnie ruszamy w drogę do bazy. Ja nie znam drogi. Seba mówi, iż będzie nawigował. Tak nas prowadził, iż przegapiliśmy odpowiedni skręt w prawo, w skutek czego nadrobiliśmy dobre 10 kilometrów. Na szczęście udało się mu odnaleźć dobrą drogę. W końcu docieramy do miejscowości Mąchocicie Kapitulne. Tuż przed bazą znajduje się solidny podjazd. Jakoś udaje nam się go podjechać. W bazie jesteśmy ok. 19.00. Od razu pytamy o numer naszego domku. Miły Pan, który wita wszystkich co wjeżdżają do bazy, podaje nam nasz nowy adres zamieszkania. Każdy z nas idzie do swojego domku. Po drodze witam się z Hipkami. Gdy wchodzę do domku, okazuję się, iż ktoś już tam jest. Tą osobą okazuję się Tomek. Bardzo fajny gościu. Gadamy chwilę, rozpakowuję swoje rzeczy i zmieniam ubrania.
Łóżko w pokoju
Stolik i rower
Widok na domek Sebastiana
Po kilku minutach dzwoni do mnie Seba. Mówi, że czeka przy ognisku. Idę przywitać się z resztą uczestników.
Ognisko
Rower - wersja light
Ognisko
Super domki, eleganckie warunki, lepiej nie można było tego zrobić (Szacun dla Tomka :))
Po chwili dyskusji, decydujemy się skoczyć do sklepu. Kupuje coś do picia (coca - cola,woda, sok), ryż, sos pomidorowy. Wracamy do bazy. Od razu nastawiamy wodę na ryż. Wykorzystując dużą ilość czasu, na ugotowanie ryżu, Seba postanawia nakręcić wywiad z większością uczestników maratonu. On chodzi z mikrofonem i zadaje pytania, a wszystko nagrywam. Wywiadu udzielają: Góral Nizinny, wilk, Kot, starszapani, emes, Jelona, Transatlantyk i wielu innych. Po 30min kręceniu materiału, idziemy zobaczyć jak się ma nasz ryż. Wydaje się zdatny do jedzenia. Nakładamy sobie każdy po 2 woreczki. Do tego spora ilość sosu. Obiad gotowy. Zabieramy talerze i idziemy do reszty ekipy, która stacjonuje przy ognisku.
Resztki obiadu
Po zjedzeniu kolacji, decyduję się iść spać. Jestem już śpiący, a jutro muszę być w pełni sił. Około 22.00 jestem w pokoju i kładę się spać. Po raptem 2 godzinach snu, ktoś wchodzi do pokoju. Okazało się, iż są to pozostali lokatorzy naszego domku. Na szczęscie bardzo szybko zasypiam po raz drugi.
Maszyna z gotowa do drogi
Gliwice - ul. Łużycka
Pędzę na dworzec. Tam spotykam kompana podróży, który w tym roku również postanowił wystartować w tym jakże fajnym maratonie. Jest nim oczywiście nie kto inny jak gustav. Wspólnie idziemy (a raczej jedziemy slalomem między ludźmi) na peron. Pociąg odjeżdża o 14.13. Jesteśmy kilka minut przed przyjazdem pociągu.
Dworzec kolejowy w Gliwicach
Iron Man
Czekami kilka minut na przyjazd pociągu. Gdy się zjawia, idziemy w kierunku naszego wagonu. Na szczęście jest wagon rowerowy. Szybko i sprawnie pakujemy nasze maszyny do środka. Niestety, wszystkie wieszaki są już zajęte. Nasze rumaki muszą stać oparte o ścianę. Idziemy do naszego przedziału. Tam spotykamy innych uczestników maratonu. Są nimi emes i Jelona. Dodatkowo podróżuje z nami inny miłośnik kolarstwa. On jedzie aż do Lublina.
Ekipa w przedziale
Selfie musi być :)
Dojazd pociągiem z Gliwic do Kielc przebiegł bez problemów. Pociąg zameldował się na dworcu głównym w Kielcach kilka minut po 17.00.
Ekipa na dworcu w Kielcach
Dworzec w Kielcach
Wagon rowerowy
Z dworca każdy z nas rusza w każdą stronę. Emes i Jelona na coś do jedzenia. Ja z gustav'em pozwiedzać Kielce.
Rybniczanin
Główny deptak w Kielcach
Znowu deptak
W jednym z fast foodów przypadkiem spotykamy Jelonę i emes'a. Konsumowali jakieś specjalne koksy, w nadziei, iż dają im siłę na pokonanie ponad 500 km następnego dnia :)
Żarłoki i gustav
Później ruszamy dalej na centrum.
Jakiś plac w Kielcach
Kielce zdobyte
Następnie ruszamy w drogę do bazy. Ja nie znam drogi. Seba mówi, iż będzie nawigował. Tak nas prowadził, iż przegapiliśmy odpowiedni skręt w prawo, w skutek czego nadrobiliśmy dobre 10 kilometrów. Na szczęście udało się mu odnaleźć dobrą drogę. W końcu docieramy do miejscowości Mąchocicie Kapitulne. Tuż przed bazą znajduje się solidny podjazd. Jakoś udaje nam się go podjechać. W bazie jesteśmy ok. 19.00. Od razu pytamy o numer naszego domku. Miły Pan, który wita wszystkich co wjeżdżają do bazy, podaje nam nasz nowy adres zamieszkania. Każdy z nas idzie do swojego domku. Po drodze witam się z Hipkami. Gdy wchodzę do domku, okazuję się, iż ktoś już tam jest. Tą osobą okazuję się Tomek. Bardzo fajny gościu. Gadamy chwilę, rozpakowuję swoje rzeczy i zmieniam ubrania.
Łóżko w pokoju
Stolik i rower
Widok na domek Sebastiana
Po kilku minutach dzwoni do mnie Seba. Mówi, że czeka przy ognisku. Idę przywitać się z resztą uczestników.
Ognisko
Rower - wersja light
Ognisko
Super domki, eleganckie warunki, lepiej nie można było tego zrobić (Szacun dla Tomka :))
Po chwili dyskusji, decydujemy się skoczyć do sklepu. Kupuje coś do picia (coca - cola,woda, sok), ryż, sos pomidorowy. Wracamy do bazy. Od razu nastawiamy wodę na ryż. Wykorzystując dużą ilość czasu, na ugotowanie ryżu, Seba postanawia nakręcić wywiad z większością uczestników maratonu. On chodzi z mikrofonem i zadaje pytania, a wszystko nagrywam. Wywiadu udzielają: Góral Nizinny, wilk, Kot, starszapani, emes, Jelona, Transatlantyk i wielu innych. Po 30min kręceniu materiału, idziemy zobaczyć jak się ma nasz ryż. Wydaje się zdatny do jedzenia. Nakładamy sobie każdy po 2 woreczki. Do tego spora ilość sosu. Obiad gotowy. Zabieramy talerze i idziemy do reszty ekipy, która stacjonuje przy ognisku.
Resztki obiadu
Po zjedzeniu kolacji, decyduję się iść spać. Jestem już śpiący, a jutro muszę być w pełni sił. Około 22.00 jestem w pokoju i kładę się spać. Po raptem 2 godzinach snu, ktoś wchodzi do pokoju. Okazało się, iż są to pozostali lokatorzy naszego domku. Na szczęscie bardzo szybko zasypiam po raz drugi.